Kupowanie nowego samochodu w moim wykonaniu przypominało kabaret w kilkunastu odsłonach. Że rozważania co w ogóle powinnam kupić trwały ponad rok – nie dziwi nic, w końcu mam niską decyzyjność, nieprawdaż. A przecież oczywiste było, że to się w końcu musi skończyć na Peugeocie. Ponieważ na Jaguara mnie nie stać.
Odnalezienie cechy wspólnej między Peugeotem, Jaguarem i mną pozostawiamy drogiemu czytelnikowi jako ćwiczenie samodzielne.
W jednej z dość wczesnych odsłon kabaretu wystąpił pan dealer, który ochoczo przygalopował do mnie z drugiego końca salonu i zaczął wychwalać urodę i wyposażenie auta, nad którym wisiałam. Zapytany o silniki w tym modelu, poszarzał, skląsł w sobie, wygrzebał spod lady odpowiednie tabelki i uciekł.
Scena kulminacyjna natomiast odegrała się w krakowskim salonie Peugeota, gdy już w zasadzie byłam pewna, że 200-ileś To Jest To. Zajęła się mną bardzo miła pani, która przekonywała mnie, że dwieścieszósteczka to jest bardzo miłe autko, ale skoro lubię jazdę dynamiczną, to może być dla mnie nieco zbyt słabiutkie. Dwieściesiódemeczka natomiast, która stoi na placyku, ma ten mocniejszy silniczek, a ponadto radyjko z empetrójeczkami, cztery poduszeczki powietrzne i zapewne jeszcze parę innych atrakcyjek, ale nie dosłuchałam, bo mi się móżdżek wyłączył.
Auto (nie autko!) kupiłam gdzie indziej, gdzie była lepsza okazja (nie okazyjka).
Acz nadal zastanawiam się nad możliwością wystąpienia o pozwolonko na pistolecik oraz o licencyjkę prewencyjnego odstrzaliku dealereczek, kelnereczek, oraz – spójrzmy prawdusi w oczka – administratorków serwerków.