25 koncertów Jaromíra Nohavicy (odcinek 1)

Był rok 1996, a może nawet 1995. Jechałam nad morze, autem, z czeskim przyjacielem znajomych. Trasa była długa, upłynęła nam na rozmowach o życiu, wszechświecie i całej reszcie oraz słuchaniu muzyki. “Puszczę ci mojego ulubionego pieśniarza, to Czech, ale może cię język nie zrazi”, powiedział w pewnym momencie. “Jestem osłuchana, nie reaguję nerwowo na czeski”, zapewniłam. Więc włączył.
Nie pamiętam wiele, ale było to ładne. Ciepłe i łagodne.
Zapamiętałam niebieską okładkę z fotografią wykonawcy. I nazwisko. Nohavica.

Minęło parę lat. W tym czasie wrosłam w Piwnicę pod Baranami. Odkryłam ponownie, “dorośle”, Cohena (którego słuchałam bezrefleksyjnie całe dzieciństwo, a później mi przeszło, żeby odżyć lata później i trwać we mnie do dziś). Odkryłam, że Grechuta to nie tylko Dni, których jeszcze nie znamy. Przeżyłam wakacje, podczas których nie byłam w stanie słuchać niczego poza Koftą. Zasłuchałam się w Brelu do etapu, gdy niemal zaczęłam rozumieć francuski (nigdy się go nie ucząc). Znudził mi się Wysocki, za to odkryłam, że Okudżawa prawdopodobnie nie znudzi mi się już nigdy. Gdzieś w tle zamajaczył na moment Grebienszczikow. Zasłuchałam na śmierć kolejne kasety Krainy łagodności.

Przyjaciele i znajomi słuchający podobnej muzyki czasem wspominali, że jest taki facet, Nohavica, i on jest dobry, na co odpowiadałam “wiem, wiem, słyszałam nawet, kiedyś się w końcu zainteresuję porządniej”. Nie przyszedł Mahomet do góry…

…przyszła góra do Mahometa
19. 7. 2008 – Niepołomice
(1)

O festiwalu Ballads of Europe w Niepołomicach dowiedziałam się tylko i wyłącznie dlatego, że w 2008 roku, pierwszego dnia, występowała na nim Tamara Kalinowska. Spojrzałam na program. Był wieczór irlandzki (lubię), piosenki Kaczmarskiego (doceniam), Daukszewicz (uwielbiam odkąd pamiętam). No i niejaki Jaromír Nohavica… Uznałam że opatrzność daje mi jasno do zrozumienia, że moje mityczne “kiedyś” to “teraz” i kupiłam karnet na całość imprezy.

Mając w pamięci nieco zatarte wspomnienie tamtej podróży wydawało mi się, że wiem czego się spodziewać. Miałam rację: wydawało mi się. To był grom z jasnego nieba. Wyszedł facet na scenę, uśmiechnął się, a ja przepadłam z kretesem.

Rozmawiał z publicznością między piosenkami po czesku, co wydało mi się naturalne – i dopiero na kolejnych polskich koncertach odkryłam, że takie nie było, a publiczność śpiewała z nim, co na odmianę wydało mi się dziwne jak na polskie warunki. I znów dopiero na kolejnych koncertach odkryłam, że to akurat norma.

Koncert trwał dość długo, ale i tak – jak dla mnie – zbyt krótko. Chciałam tak zostać. Trwać. Chwilo trwaj, do cholery, proszę o azyl w tym czasie poza czasem, w tej przestrzeni wypełnionej melodiami, które słyszałam po raz pierwszy, ale wydawało mi się, że znam je całe życie. Wypełnionej ciepłem zdolnym stopić Antarktydę i przerobić ją na palmiarnię. Wypełnionej ludźmi, którzy ewidentnie przeżywali coś bardzo podobnego. Ludźmi, którzy śpiewali. Razem. Czysto! W obcym języku!

Noc po koncercie spędziłam na youtubie dokształcając się zachłannie. Następnego dnia, przed kolejnym koncertem Ballad, kupiłam Doma, ponieważ zawierało DVD z koncertu. A wiedziałam już, że audio mi chwilowo nie wystarczy – potrzebuję też wizji…

F-dur, chłopaki, F-dur
4. 8. 2008 – Teatr na Wodzie, Warszawskie Łazienki
(2)

Wizja “z puszki” też, niestety, nie wystarczała. Ale póki co, nie miałam wyboru. Słuchałam zachłannie, oglądałam Doma i zasoby youtube’a, czytałam stronę. Zagłuszałam żal, że dopiero teraz, że nie te naście lat wcześniej. Odrabiałam straty. Zaglądałam wytrwale na sekcję “koncerty” w polskiej części strony.

W końcu się doczekałam, koncerty jakieś się pojawiły.
Tylko dlaczego w Warszawie i w dzień powszedni? No, dlaczego, ja się pytam?

Mam silną wolę – robi ze mną co chce. Zresztą, zawsze odczuwałam silną presję na powtarzanie doświadczeń. Mój ukochany spektakl obejrzałam trzycyfrową liczbę razy, pod Baranami od dawna już było można mnie spotkać co tydzień, w dzieciństwie ukochane książki czytałam po kilkadziesiąt razy, teraz zeszłam do kilku powrotów, ale jednak wciąż wracam. Do Gardzienic pielgrzymowałam z zaciętością i uporem nie bacząc na odległość, marne połączenie, ani nawet na umieranie moich ukochanych Metamorfoz.

Pojechałam.

Padało od rana, ale przed wieczorem rozpogodziło się. Ktoś tu ma dobre układy z górą, uznałam. Ów ktoś miał na ten temat własne zdanie: “Ja wiem, ja wiem, to polskie kobiety! One tak trzymały to niebo – mówiły «Nie padać mi tu, bo wieczorem idę na koncert Jarka»”

W ogóle było zabawnie. Oraz były pawie. Które zdominowały mi wspomnienia z koncertu nie tylko dlatego, że się darły.
Pierwszym zaakcentowaniem obecności widowni innego gatunku był moment, gdy artysta wszedł na scenę. “Witaj, Warszawo!”, powiedział. W tym momencie na scenie wylądował bardzo zaciekawiony paw. Wyraźnie poczuł się reprezentacją. “Warszawa to my!”.

Później zwierzątka, niestety, głównie przeszkadzały. Zapadał zmierzch, pora gdy ptaki idą spać. Przeszkadzaliśmy im w tym. Siedziały na drzewach dookoła sceny i na każdy głośniejszy dźwięk (np. oklaski) zrywała się fala gwałtownych, nieprzyjemnych dla ucha, i bardzo głośnych protestów. “Ciszej, cholerne homosapiensy, dajcie spać!”, wydawały się krzyczeć. Podziwiałam opanowanie Jaromíra Nohavicy, który zdawał się ich w ogóle nie zauważać, choć subtelnie przedłużał wstępy do piosenek, pozwalając ptaszyskom umilknąć zanim zaczynał tekst. Ignorował je starannie, aż do V jednym dumku na Zarubku

“Gdy śpiewam tę pieśń tutaj, to ludzie nie bardzo wiedzą o co w niej chodzi”, powiedział. “A później jadę tam do siebie, i po drugiej stronie Olzy ludzie też nie wiedzą o chodzi. Bo to jest pieśń tych kaczek na Olzie”. I wtedy, na pierwsze dźwięki heligonki, rozpętało się piekło. Chyba wszystkie pawie z Łazienek postanowiły się odezwać, i to dając z siebie wszystko. I wtedy Jaromír pierwszy raz przerwał granie. Zasłuchał się w ten wrzask i pokazując gestem na drzewa, konfidencjonalnie zniżając głos, powiedział “To są bardzo inteligentne pawie… F-dur, chłopaki! F-dur!”.

Wtedy wiedziałam już na pewno, że będę na wszystkich koncertach, na jakie zdołam dotrzeć. Żeby przypadkiem nie przegapić kolejnej takiej perełki.

Potulní kejklíři
5. 11. 2008 – Lublin
(3)

Efektem tego silnego postanowienia był wyjazd do Lublina. Trochę się bałam jechać w taką trasę autem sama (wtedy jeszcze się bałam), więc ponieważ nikt inny nie chciał wlec się tak daleko, wyciągnęłam – nie bez obaw – ojca. Wiedziałam już wtedy, że niecały miesiąc później będzie koncert w Krakowie, o czym rodziciela bardzo starannie nie poinformowałam. Nie czułam się na siłach tłumaczyć, że to nie jest ważne, że niedługo będę miała kolejny koncert, bo przecież tam, w Lublinie, może się na scenie wydarzyć coś niesamowitego.

I wydarzyło się.

“Bardzo się cieszę, że przyjechałem wreszcie do Lublina. Jedną z moich ulubionych książek jest Sztukmistrz z Lublina Singera. Więc teraz dla Singera…” i zaśpiewał Potulní kejklíři.

Po powrocie do domu, czytam po raz kolejny Sztukmistrza z Lublina oraz piszę do JN maila:
“Zawsze gdy słyszę tę Pańską piosenkę Potulní kejklíři to widzę taki obrazek: błotnista droga przez łaki, kałuże po deszczu. Słychać pieśń. Dookoła wozu ciągniętego przez niskiego konika idą artyści śpiewając jakieś prawosławne Alleluja. Za nimi biegnie mały czarny piesek.
Mój umysł nie jest dobry w tworzeniu obrazów ze słów. Powyższy obraz też nie jest zatem moją wizją, a przypomnieniem – tak kończy się realizacja telewizyjna spektaklu Żywot protopopa Awwakuma Ośrodka Praktyk Teatralnych «Gardzienice».
Gardzienice za swą siedzibę przyjęły małą wiochę na końcu świata, od której wzięły nazwę, ale lata całe wędrowały, pokazując swoje spektakle – trochę akrobatyki, dużo pieśni, rytm i słowo – po wsiach zbierając w zamian pieśni z tych wsi. Artyści wędrowni, kuglarze właściwie. Wędrowni artyści z
wędrowną publicznością, bo jeśli oni gdzieś nie jadą, to do nich się jedzie, a to zawsze wyprawa, niezależnie od miejsca gdzie się mieszka na codzień.
Do Lublina przyjechałam pierwszy raz w okolicach przełomu wieków, w drodze do Gardzienic właśnie. Ale nie pojechałam z Lublina do Gardzienic, tylko – naczytana Sztukmistrzem z Lublina – do Piask. Jak Jasza do Magdy. Z Piask poszłam już na nogach, wieś Gardzienice jakieś 4km od skrzyżowania w Piaskach, gdzie zatrzymuje się autobus.
W czasie koncertu w Lublinie jednym zdaniem związał Pan wcześniej osobne nitki mojego świata – te dwie wcześniej już związane ze sobą – Singerowską i Gardzienicką – z tą Pańską. (…)
[Dziękuję] za ten kolejny supełek w gobelinie, jakim jest mój świat. Bo im chaotyczniej rozrzucam swoje zainteresowania tym uparciej on się układa w jakiś nadrzędny wzór. Może w tym wzorze kiedyś ośmielę się dostrzec to, co Jasza Pokutnik z Lublina dostrzegł w gwiazdce śniegu”.