Kometa. Ale nie ta.

- Da się to w ogóle oglądać?
- Tak.

No dobra.
Tak, wiem, po odejściu od researchu reklamacji nie uwzględnia się. I jeśli poprzestałam na powyższej rozmowie w kwestii tego, na co się wybieram, to nie powinnam mieć żalu, że dostałam nie do końca to, czego się spodziewałam.

A spodziewałam się, mianowicie, spektaklu. Znaczy: ekspozycja, zawiązanie, perypetia, punkt kulminacyjny, takie tam. Fabuła. Zwłaszcza fabuła. “Kometa, czyli ten okrutny wiek XX wg Jaromíra Nohavicy” spektaklem nie jest. To raczej szereg “clipów” do poszczególnych piosenek, połączonych wspólną sytuacją dramatyczną.

Weselisko jest dramatycznie nośną sytuacją, o czym wiemy przynajmniej od czasów Wyspiańskiego. Oglądając “Kometę…” miałam nieodparte wrażenie, że ktoś się na “Wesele”, owszem, mocno zagapił. Mianowicie: w pierwszej piosence oglądamy Pana Młodego dojeżdżającego na ślub. Następnie całość przenosi się za scenę, skąd dobiegają odgłosy hucznej imprezy. Mocno alkoholowej, zaryzykowałabym. Od czasu do czasu, ktoś – najwyraźniej zmęczony hałasem i weseleniem się – wyrywa się z tamtej ciżby, w naszym kierunku – na scenę, i… zaczyna marzyć, lub wspominać, albo coś mu się zwiduje. Widzimy wizje konkretne i oniryczne, o przyszłości i przeszłości, nadzieje i obawy. Różne, jak piosenki Jaromíra Nohavicy.

Poziom widowiska też jest, niestety, różny. Bywa nudno, bywa porywająco. Czasem dużo się dzieje, ale w tak schematyczny i powtarzalny sposób, że aż przykro, a później scena absolutnie statyczna wali obuchem między oczy i ciary idą po plecach. I różnie się zapamiętuje sceny i piosenki – jestem pewna, że nie potrafię sobie przypomnieć ponad połowy. Te zapamiętane również zapamiętałam kontrastowo: niektóre dlatego, że mnie zdenerwowały, inne dlatego, że mnie zachwyciły.

Co zatem pamiętam?
Pamiętam nudę, kiczowatość i naiwną ilustracyjność rozpoczynającej spektakl Vlaštovki. “Starzy” z panną młodą czekają, pan młody dojeżdża na motorze, od czasu do czasu machając ręką. Na ekranie z tyłu 120% lukru w lukrze – motylki, jaskółki, papież na nartach.
Podobało mi się natomiast wykorzystanie ekranu w Darmoděju. Niedosłowne, oniryczne, dziwne jak sam Darmoděj.

Piękne połączenie Sarajeva i Dance macabre. Stół jako wóz. Najpierw młodzi – jadą, na wesele do Sarajeva? Może. Zakochani, trochę naiwni. Z tyłu wozu śpią starzy. Gdy Sarajevo się kończy następuje odwrócenie “wozu” i oglądamy drugą stronę medalu. Już sam pomysł ładny. Ale dopiero Dance macabre to jest coś, dla czego warto było obejrzeć ten spektakl. Zwrotki bardziej recytuje niż śpiewa Mirosław Neinert. Obok niego, wpatrzona w dal, siedzi Elżbieta Okupska, nieobecna, zamyślona. Uśmiecha się smutno do jakichś swoich myśli. Z tego zamyślenia nie budzi się nawet na czas śpiewanych pomiędzy zwrotkami wokaliz. Nie wiem o czym śpiewa, ale czyni to porażająco. Najgenialniejszy moment całego spektaklu, niewiele mi brakowało do popłakania się.

Mikymauz zainscenizowany jest jako scena kłótni “młodych”. Czyje to obawy, że za parę lat tej wspólnej drogi, która właśnie się zaczyna, dojdzie do sytuacji gdy łóżka rozdzielą się na dwa niepodległe państwa strzeżone przez graniczne druty z tapet? Że utracą zdolność rozmowy, że uczucie skończy się jak ta kawa, która jest wypita a w domu nie ma jej więcej? Piosenka robi wrażenie, sama scena nie. Wstają, siadają. Znowu wstają, znowu siadają. Krzyczą na siebie tekstem piosenki. Nie wiedzą co zrobić z rękami, brakuje jakiegokolwiek innego pomysłu na środki ekspresji poza krzykiem.

Między skłóconych młodych do stołu dosiadają się starzy. W sytuacji wspólnego posiłku słuchamy Zestárli jsme lásko. Niewiele się dzieje, napięcia też nie ma za dużo, ale za to jest dający wytchnienie po Myszce Miki spokój. I ocean ciepła. Jedyny moment, w którym poczułam się prawie jak na Jarkowych koncertach: ciepło, spokojnie, bezpiecznie.

Wreszcie sama Kometa, piosenka finałowa. Goście weselni zza sceny wychodzą w noc na zewnątrz, patrzą w gwiazdy. Leci kometa. Siadają, patrzą. Gwiazdy na ekranie są może nieco zbyt łopatologicznie ilustracyjnie, ale na tyle mało kiczowate same w sobie, że nie przeszkadzają. A piosenka jest przecież piękna sama w sobie.

Podsumowując: nie żałuję, że to zobaczyłam. Żałuję, że nie dowiedziałam się wcześniej dokładnie, czego mogę, a czego nie powinnam się spodziewać. Może w sumie lepiej, że nie silono się na fabułę, na opowieść, a zwłaszcza na morał czy wnioski. Dość mocno widać, że ten spektakl powstał z fascynacji piosenkami Jaromíra Nohavicy i z czystej chęci zaśpiewania ich sobie. Z dwojga złego może ta autoteliczność “zaśpiewania sobie” lepsza jest od dorabiania jakiejś ideologii na siłę?