przekład M. Semil, reż. M. Kotański,
muz. J. Ostaszewski, scen. K. Borkowska
Stary Teatr w Krakowie, premiera: 18. 01. 2003
Warto pobawić się angielskim słownikiem. Zwłaszcza encyklopedycznym, dużym. Można się na przykład dowiedzieć, że nick to w brytyjskim slangu więzienie. Że Jonathan to archaiczne określenie rządu Stanów Zjednoczonych, a timothy to rodzaj szorstkiej trawy, używanej jako pasza. A pasza z kolei to także określenie ludzi bez znaczenia. Po naszemu mięso. Armatnie.
Do szukania znaczeń powyższych słów zachęciły mnie pozostałe trzy imiona bohaterów Polaroidów Marka Ravenhilla. Victor – zwycięzca. Już wydostał się z Rosji. Nie zlęknie się niczego, stłumi w sobie każde uczucie. Jeśli nawet coś go zaboli, otrząśnie się szybko. Ranę ukryje głęboko. Poradzi sobie w życiu.
Nadia – Nadieżda – cokolwiek się stanie, powtarzać będzie, że życie jest piękne, a ona jest miłą osobą. To podobno pomaga. W każdym razie Nadziei upartej nadziei nie zabraknie.
Dawno temu przez niejaką piękną Helenę wybuchła wojna. Piętnaście lat przed akcją Polaroidów przez jej imienniczkę pewien aktywista trafił do więzienia. Za usiłowanie morderstwa.
Słownik pozwala dorzucić do tych dywagacji na temat imion także Nicka, któremu bieg życia zakłóciła piętnastoletnia odsiadka, Tima, który na swojej stronie internetowej umieścił informację, że jest kompletnym zerem, oraz Jonathana, który urodził się tylko po to, by rządzić. Kiedyś fabryką, dziś potężną fundacją.
Dramat Ravenhilla dotyka. Bulwersuje lub porusza, wzbudza sprzeciw lub wywołuje refleksję. Albo to wszystko na raz. Przy tym bywa zabawny, a momentami też wzruszający. Ale nie pozostawia czytelnika obojętnym.
Wiem, po co Ravenhill napisał Polaroidy. Natomiast nie wiem, po co Michał Kotański je wystawił. Wątek polityczny, silnie w dramacie zarysowany, inaczej brzmi w Anglii, inaczej w Polsce. A dokładniej – w Polsce nie brzmi w ogóle. W roku 1984 żaden lewicowy aktywista w Polsce nie rzucał się z nożem na klasę posiadającą. Z przyczyn oczywistych. Ex-aktywistka lewicowa, obecnie pani radna, zajmuje się rzeczami, do których nasz rząd jeszcze nie dorósł. Zmiana opcji politycznej też nie jest czymś specjalnie dziwnym.
Zostaje warstwa obyczajowa. Dramat pozbawiony jednej z nóg kuśtyka niezdarnie. Mógłby mimo to gdzieś dojść, gdyby tylko wiedział dokąd. Mam poważne obawy, że jednak nie wie.
Bo nie wystarczy wziąć sześciu aktorów, nawet dobrych, kazać im się nauczyć tekstu i postawić ich na scenie. Jako minimum wypadałoby chociaż ustalić jakąś konwencję. Że o celu inscenizacji nie wspomnę.
Przestrzeń uniwersalna jaką tworzy scenografia, która ma to do siebie, że chcąc pasować do wszystkiego, nie pasuje tak naprawdę do niczego, sugeruje pewną umowność. Iluzję realności od początku rozwiewa też wyświetlony na ścianie napis określający miejsce akcji. Będzie się on pojawiał przed kolejnymi scenami, za każdym niemal razem inaczej animowany. Jeśli w tym szaleństwie jest metoda inna niż pokazanie, że ktoś w Starym Teatrze potrafi obsługiwać średnio zaawansowany program komputerowy, to ja jej nie dostrzegłam.
Dorota Segda – Helen – gra karykaturę znerwicowanego polityka. Zanim zacznie pierwszą scenę odczeka chwilę jakby pozując do zdjęcia. Ponieważ zgodne to jest z tytułem sztuki można by to uznać za koncepcję. Ale nikt inny tego nie robi. Skupiona jest na sobie. Zna swój tekst i tekst partnera. Nie reaguje, jedynie wygłasza repliki. Austriacka dramatopisarka – Elfriede Jelinek – domagała się, by aktorzy w jej dramatach prezentowali swe role, jak modelka kreację. Takie określenie pasuje do roli Segdy.
Jest to pewna konwencja, którą potwierdzać mogłyby role Michała Czerneckiego (Victor) i Sandry Korzeniak (Nadia), gdyby ich “prezentacja roli” nie miała uzasadnienia w postaci. A ma. To nie aktorzy udają – to ich postacie. Najsilniej to widać gdy w obliczu umierającego Tima rozsypuje się beztroska Victora. Nagle w miejsce dotychczasowej pustej, “rosyjskiej lalki” widzimy zrozpaczonego dzieciaka. Poruszające jest to pęknięcie w roli.
Podobnego zabrakło w roli Sandry Korzeniak. Jej Nadia recytuje wyuczoną lekcję tak, żeby nikt przypadkiem nie pomylił afirmacji z odczuciami. Jakby Nadia praktykowała pozytywne myślenie od wczoraj i opanowała je li tylko pamięciowo.
Jacek Romanowski gra Nicka w zupełnie innym stylu. Można by to uzgodnić ze sztucznością tamtych. W końcu jest to ktoś, kto nie pasuje do otaczającej go rzeczywistości. Ale równie psychologicznie wiarygodny jest Jonathan Ryszarda Łukowskiego i Tim Adama Nawojczyka. Nie dystansują się od swej roli, słuchają partnerów, reagują. Ich słowa i gesty są usprawiedliwione, mają swoją przyczynę i motywację.
Nie wiem czy to zderzenie konwencji było zaplanowane. Wątpię. Nie wiem również, co reżyser chciał przekazać sięgając po ten właśnie dramat. Że świat od roku 1984 się zmienił? Zmienił się. Że starsze pokolenie traci ideały, a młodsze ich nie ma? Fakt, niestety. Ale żeby o tym pomyśleć nie muszę iść do teatru. Wystarczy, że rozejrzę się uważnie wracając wieczorem do domu.
Polaroidy można by wystawić drastycznie, wydobyć wszystko co “ostre” i okrutne. Wystawione z taktem straciły nawet tę możliwość wzbudzenia żywszych emocji. W efekcie spektakl ani nie bulwersuje, ani nie porusza, ani śmieszy, ani smuci. Angażuje widza tylko na tyle, żeby się nie nudził. Aktorzy nie grają ani źle, ani wybitnie. Spektakl zaciera się w pamięci bardzo szybko. Tylko muzyka Jakuba Ostaszewskiego zostaje w pamięci trochę dłużej.