Impresja bezradna

A jak królem, a jak katem będziesz…
na podstawie powieści Tadeusza Nowaka
reż. i wykonanie: Kazimierz Borowiec

Weźmy poprawkę na to, że do tego tekstu mam silny stosunek emocjonalny. Uwielbiam prozę Nowaka, a z niej najbardziej “Diabły” i “A jak królem, a jak katem będziesz…” właśnie. Zatem weźmy poprawkę, ale owej poprawki nie demonizujmy.

Kazimierz Borowiec gra ten spektakl z przerwami (długimi przerwami) “od zawsze”. W każdym razie w 1971 dostał za niego nagrodę. Potem długo go nie grał, potem znowu grał (na Małej Scenie Teatru Starego), potem – ku mojemu wielkiemu żalowi – znowu nie grał. Żal brał się stąd, że widziałam ten spektakl pięć lat temu. Chciałam zobaczyć go znowu i nie mogłam.

No i zobaczyłam w końcu.

Raj, zielony raj, drabinka przy raju. Piotrek stoi przy niej, Piotrek chce się napić, Piotrek chce do raju. A tam woda żywa, a tam jabłka żywe. Z raju po drabince, po zorzy, po błoniu wyzłocone jabłko serdecznie się toczy…
Krążą mi po głowie te słowa jak refren. Tak, znam fragmenty tej książki na pamięć. A może tylko znałam… Teraz wracają, dobijają się do świadomości. Raj, zielony raj…

Nie, tak naprawdę to jednak nie pamiętam tamtego spektaklu. Tego, który widziałam pięć lat temu. Chyba był dłuższy, chyba był spokojniejszy, bardziej rozpoetyzowany. A ja wtedy kochałam Nowaka z całym fanatyzmem neofity. Tak, wtedy znałam spore fragmenty na pamięć…

Teraz ten spektakl był intensywny do bólu. Zdania sypały się i deptały sobie po piętach, nie pozwalały sobie wybrzmieć a widzowi złapać oddechu. Wściekałam się niejednokrotnie w czasie tego spektaklu na to tempo, na to zatłoczenie, na to okrutne spychanie słów na siebie, na to wyrzucanie tekstu. A równocześnie tkwiłam w jakiejś hipnozie, nie będąc w stanie oderwać wzroku od aktora, nawet na mgnienie, bałam się nawet mrugnąć, żeby niczego nie uronić. I gdzieś tam bardzo, bardzo głęboko cichutko popiskiwało pytanie: “a może właśnie tak to ma być – szybko, żeby widz nie miał nanosekundy luzu?”

Może to jest właśnie ta droga – zbombardować widza potężną, prawie godzinną, dawką poezji, której nie będzie w stanie skonsumować i przetrawić w czasie samego spektaklu, żeby cała ta dawka nagle – naraz – zaczęła działać później. Od momentu kiedy wreszcie uda się ten oddech chwycić…

W moim wypadku boli i jątrzy od trzech godzin. Raj, zielony raj. I raczej nie wygląda na to, żeby miało szybko przestać. Z raju, po drabince… A i tak uważam, że już się otrząsnęłam.

Ten poziom zahipnotyzowania, w jakim tkwiłam przez cały spektakl zdarzył mi się dotychczas z pięć razy w życiu, z czego trzy razy w teatrze. Po spektaklu nie mogłam wstać, nie mogłam się ruszyć. Zresztą miałam ten komfort, że nie musiałam. Ludzie już wyszli, a ja siedziałam. Dopiero wtedy napłynęły mi łzy do oczu. Nie wiem dokładnie czemu. Te łzy nie dają się przyporządkować żadnemu uczuciu, które normalnie je wywołuje. To nie był smutek, nie było szczęście, nie było to wzruszenie. Chyba – spekuluję – było to rozładowanie tej emocji, tego napięcia, w którym siedziałam przez godzinę. Może.

Nie wiem. Raj, zielony raj…

Właściwie to nic nie wiem. Niczego nie rozumiem.

Po spektaklu przez prawie godzinę byłam zupełnie niekomunikatywna. Nie byłam w stanie sklecić poprawnego zdania, nie rozumiałam co się do mnie mówi. Zdaje się, że rozmawiałam z aktorem. Wątpię, czy udało mi się powiedzieć coś do rzeczy.

Niczego nie rozumiem. Nie jestem w stanie wskazać obiektywnie skąd ten wstrząs metafizyczny, skąd to zafascynowanie. Oszczędna scenografia, oszczędny gest, oszczędna gra… A właściwie to żadna gra – naturalna sytuacja opowiadania czegoś widzom. Opowiadający i słuchający. A jednak bez przekraczania granicy między widownią i sceną, bez bezpośrednich, atakujących zwrotów do widowni, ale przecież również bez udawania, że jesteśmy gdzie indziej, że widzów nie ma. Scena jest sceną, choć równocześnie nią nie jest. Chociaż nie udaje, że nie jest, lub że jest czym innym. Kręcę…

Ale przecież już mówiłam, że niczego nie rozumiem…

Ławko-zydelek, nóż, jabłka. Dużo jabłek. Nie można grać Nowaka bez jabłek. Jabłka stanowią podstawowy element budujący świat prozy Nowaka. Tego się nie da oszukać. To nie może być jedno jabłko. Musi ich być dużo i muszą być żywe, prawdziwe, soczyste. Wyzłocone jabłko serdecznie się toczy…

Prawdziwa ławka, prawdziwy nóż, prawdziwe jabłka. Prawdziwa przestrzeń sceny “wszędzie i nigdzie”. Prawdziwa sytuacja – opowiadania, nam – zgromadzonym widzom.

Ale słowa spadają zbyt szybko na “prawdziwe” opowiadanie. Są także zbyt poetyckie, zbyt kunsztowne na opowiadanie prostego chłopaka z polskiej wsi przedwojennej i wojennej. I pasuje do siebie ten kunszt z tą szybkością, z tą deklamacyjnością, którą daje pewność następnego słowa. Te kwestie nie rodzą się tu i teraz, powstały dawno temu, dlatego można mówić je tak pewnie, tak szybko. Powstały dawno temu i zastygły w rytuał. U Nowaka każdy odprawia rytuał. I każdy zna swoje kwestie na długo wcześniej nim je wypowie. I zastanawianie się nad każdym słowem byłoby fałszem.

A w tym spektaklu nie ma fałszu.

Może to właśnie ta prawda mnie tak ujęła?
A może nie…

Nie wiem.
Po prostu nie wiem.