Latasz, mój ptaszku, za wysoko latasz

Adam Mickiewicz: DZIADY. Gustaw-Konrad
Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, premiera 25. 04. 2003
Adaptacja i reżyseria: Maciej Sobociński, scenografia: Jagna Janicka,
muzyka: Bolesław Rawski, choreografia: Ewa Wycichowska

Najsilniej pamiętam łzę.

Popłynęła ona po policzku Dominiki Bednarczyk w czasie premiery. Przed chwilą jako dziewczyna ze wspomnień Gustawa prosiła go: “Zapomnij”. Za chwilę opęta ją duch Zosi, co nigdy nie kochała.

Łzę pamiętam, bo widziało ją może z dziesięć osób. Zatem nie efektem scenicznym była, a dowodem zaangażowania aktorki w spektakl. Pozostali aktorzy również grali z poświęceniem godnym lepszej, w całym tego słowa znaczeniu, sprawy. Lecz pomimo ich wysiłków i talentów spektakl nie jest dobry. Nie jest też bardzo zły, ma swoje plusy, niestety minusy w ostatecznym rozrachunku przeważają.

Wielką zaletą spektaklu jest niezwykła uroda obrazu. Dominuje czerń, w której precyzyjne światło prowadzi, wskazuje, wydobywa kształty i znaczenia, lub wycina fragment rzeczywistości tak, że staje się on punktem w nicości.

Pomysły reżysera niejednokrotnie zapierają dech w piersiach. Lecz pośród mnogości ozdobników gubi się sens ogólny. Szczegóły rozpoczynają życie swe odrębne i nie wiadomo, dokąd reżyser widzów i aktorów prowadzi. Snuje się oto opowieść wielowątkowa, labiryntowa. A budowanie labiryntu owego tak budowniczego wciąga, że ginie on w krętych korytarzach, zapominając o stworzeniu wyjścia. Jest to więc labirynt, którego nie można przejść. A zatem zagłębienie się weń nie daje nic, bo wyjść z niego można jedynie po własnych śladach.
W labirynt ów weszłam. I wyszłam zeń bezkarnie. Co widziałam – opowiem.

“Samotność – cóż po ludziach”

Gaśnie światło. Gwar z głośników. Nagła cisza i rozświetla się scena i widownia. Gustaw-Konrad rozpoczyna tekst Improwizacji. Podchodzi do krawędzi sceny. Te słowa do nas widzów są skierowane. To wśród nas darmo szukać “gdzie człowiek, co z (…) pieśni całą myśl wysłucha / Obejmie okiem wszystkie promienie jej ducha”.

W końcu poeta znajduje godnego siebie słuchacza. Wycofuje się w głąb sceny. A tam powierzchnia wznosząca się łagodnym skosem (jak się później okaże ruchoma, o regulowanym kącie nachylenia), w niej trzy rzędy kwadratowych płyt czy klap, po trzy w każdym rzędzie ułożonych.

“Ty Boże, ty naturo! dajcie posłuchanie”. I oto śpiewak sam jest na sam z Bogiem. Widownia już zgasła, scena utonęła w mroku. Gustaw-Konrad stoi w wąskim korytarzu światła u szczytu sceny. Odkrywa swe mistrzostwo, odkrywa swą potęgę, odkrywa nieśmiertelność w pieśni. Wadzić z Bogiem się nie będzie, bo i nie ma o co. Nim pieśń skończy, sen o potędze się urwie. Wielkiej Improwizacji ciąg dalszy nastąpi. Ale to już później.

Gustaw-Konrad śni. Może już umarł, może omdlał, może śpi tylko. W większości scen nie bierze udziału, choć jest przy nich obecny. Jest, choć jakby go nie było. Punktowe oświetlenie wydobywa go z nicości, lecz jednocześnie oddziela go od tych, do których świata nie należy.

Widzieć go mogą tylko tacy, którzy sami zawieszeni są między światami. Duchy, opętani, oraz ci, którzy są wspomnieniem przez samego Gustawa z nicości przywołanymi.

Hermes

“Latasz, mój ptaszku, za wysoko latasz
A czy znasz dzielność swoich skrzydełek?
Spojrzyj na ziemię, którą tak pomiatasz,
Co tam wabików, co tam sidełek!”

Zwykle najpierw słychać głos. Dopiero później pojawia się Błażej Wójcik. Duch. Jedyny w tym spektaklu, jeśli nie liczyć Gustawa-Konrada, którego status ontologiczny mocno jest podejrzany, i diabłów, które w ludzkich postaciach służą u Nowosilcowa (tożsamego z senatorem).

Ten duch to Hermes, posłaniec, między niebem a ziemią swobodnie krążący. To przewodnik dusz, któremu posłuszni są ludzie i który reżyseruje sen Konrada. To cyniczny manipulator, któremu ulegnie doświadczony zawodowiec, jakim jest Ksiądz-Guślarz.

To wreszcie władca pamięci. Rozmawiając z Konradem po raz pierwszy, krąży po skośnym fragmencie sceny i przyklękając przy niektórych płytach odmiata je jakby ze śniegu, liści czy ziemi. Gdy odejdzie, światło spłynie na oczyszczone groby. Ominięte utoną w ciemności. Twoje imię przetrwa – a twoje zaginie.

Widzą go ci, przez których chce być widziany. Dzięki temu ma pełną kontrolę nad wydarzeniami. W czasie balu u Nowosilcowa, siedzi wraz z Konradem, lecz rozmawia swobodnie i z tymi, którzy śniącego ich nie widzą.
Duch jest reżyserem wypadków. To on powoduje wpuszczenie Rollisonowej, wprowadza na scenę Dziewczynę, która rozmowę Nowosilcowowi przerwie. Jego klaśnięcie, nie okrzyk senatora ucisza gwar. Jego słowa nie zgadzają się z gestami, mimo to nikt nie okazuje zdziwienia. Trudno oprzeć się wrażeniu, że uczestnicy balu widzą co innego niż my, którzy patrzymy na wydarzenia okiem Konrada.

Pomniejsze diabły są mu posłuszne, bo to arcydiabeł. To on obudzi Konrada do drugiej części Improwizacji. I to on będzie walczyć z egzorcystą: księdzem-guślarzem. A jeśli to prawda, że Szatan z Bogiem na rozumy walczył, to może samego Księcia Piekieł w Duchu tym oglądamy. Bo choć silny i sprawny fizycznie (co w potrzebie ostatecznej potrafi udowodnić), to jego główną bronią jest cięty język, znajomość tajemnic duszy, piekielna inteligencja i niezmącony spokój.

Litewskie kulty opętania

Teatr – powiadają – jest jedynym miejscem, gdzie duchy pojawiać się mogą w postaci konkretnej i bardzo cielesnej. Duch w teatrze nie dziwi. Ducha w teatrze się akceptuje. Mimo to niektórzy bardzo się duchów boją, prawdopodobnie z powodu groźby kiczu. Zatem wszelkimi siłami duchy z teatru wyganiają, czasem właśnie przez to popadając w kicz gorszy, niż widmo w prześcieradle łańcuchami podzwaniające.

Obrzęd Dziadów Sobocińskiego rozpoczyna wibracyjny zaśpiew, mantra tybetańska jakowaś. Lud wchodzi i rozpoczyna modły, które z wolna narastają w pieśń o tekście chrześcijańskim, lecz rytmie transowym, którego darmo w kościołach chrześcijańskich szukać. Guślarz w sutannie duchy przywołuje tak, jak Mickiewicz to zapisał, zatem odprawia “obrzęd świętokradczy” rodem z Litwy, Prus i Kurlandii. Wynikiem przywołania są opętania – duchy wstępują w uczestników obrzędu. Radosny eklektyzm.

Opętania jako sposób racjonalizacji przybycia duchów byłyby nawet do zaakceptowania, gdyby w unikaniu zjawisk nadprzyrodzonych reżyser okazał się konsekwentny. Ale nie. Racjonalizm pryska jak bańka mydlana, bo oto niewidzialna ręka rzuca opętanym dzieciom dwie wielkie piłki, a na Młodą narzuca welon. Skąd te rekwizyty? Za chwilę w wędrówce przez ten labirynt zaplączemy się w nić, jak Zosia w tiule.

Zawód Guślarz

“Podajcie mi garść kądzieli” – zaczyna obrzęd Guślarz wśród szumu indywidualnych modłów. Kobiety modlą się dalej, ktoś gestem Guślarza ucisza – jeszcze nie czas, jeszcześmy nie gotowi. Obrzęd zacznie się dopiero, gdy wybrzmi pieśń.

Guślarz zna swoją rolę, lecz nie zna ludzi, z którymi przyszło mu pracować. Jest tu obcy. Przyjechał odprawić Dziady, jutro pewnie ruszy dalej. Jest potrzebny, więc tolerowany, choć wrogość wisi w powietrzu.

“Darmo bieżycie” – krzyczy, gdy duch wstępuje w dziewczynę. Krzyczy, bo to należy do jego tekstu. Powstrzymuje gestem nie wiadomo w zasadzie kogo, bo nikt z gromady nawet nie drgnął. Gafa za gafą i coraz solidniejszy mur drwiącego milczenia wyrasta pomiędzy nim, a ludem.

W zasadzie postać to z gruntu antypatyczna. Nikt go nie lubi. I chyba także i on nie lubi nikogo. Świętym nie zostanie. Brakuje mu miłości i pokory. Zwłaszcza pokory.

Jest przede wszystkim zawodowcem. Do egzorcyzmów przystępuje z zawodowego obowiązku (choć w czasie walki nie oszczędza się, gotów życiem okupić zwycięstwo nad demonem), nie dlatego, że mu żal opętanego chłopaka. A ponieważ na rozumy walczy, nie na serca, to daje się oszukać. Każde słowo złego ducha to rola policzona na efekt.

Ksiądz jest wielkim oszukanym tego spektaklu. Zgrzeszył pychą i został ukarany. Nie dozna widzenia. Znów wypowie jedynie tekst, który zna, na dodatek myląc obiekty. Wskazując Konrada jako zbawcę narodu pouczać będzie Boga, by wybaczył grzesznikowi.

W zaślepieniu swym nie wie, że Konrad mniejszym grzesznikiem jest od niego i że łaskę mu już okazano. Drugą część Improwizacji wykrzyczał bowiem Konrad w niebo, lecz w sposób niezwykły. To nie był pojedynek z Bogiem, lecz modlitwa dziękczynna. Wyniósł się Konrad ponad ludzi i anioły i stanął u stóp boskiego tronu. I z Bogiem rozmawiał, jak dziecko ukochane, jak pierwszy ze sług dziękując każdym słowem za ten przywilej. Gdy jednak zapalił się zbytnio (dopiero w naprawdę ostatnich słowach) został strącony z wysokości zanim dopuścił się ostatecznego bluźnierstwa. To nie diabeł go powstrzymał (diabeł tu zbyt mądry na to i zbyt opanowany) – to Bóg zamknął mu usta.

W zakończeniu Młoda prosi Guślarza o przywołanie ducha Gustawa. Klęczą razem na proscenium i odprawiają prywatny obrzęd. Gustaw-Konrad pojawia się z tyłu sceny, jak zwykle oddzielony światłem. Tamci nie patrzą na niego – mimo to coś widzą. Co? Kogoś innego, samobójcę, upiora. Kolejna złuda, kolejne oszustwo. “Latasz, mój ptaszku, za wysoko latasz” mógłby powiedzieć i jemu Duch. – Zbyt wysokie masz o sobie mniemanie Księże-Guślarzu, a tymczasem łatwowiernyś jak dziecko.

***

Maciej Sobociński ma niezwykłą intuicję. Niestety jej nie słucha. Pewna jestem, że tak konsekwentnie ironiczna postać Księdza wyszła mu przypadkiem. Dowodem tytuł.

A jako opowieść o Konradzie-Gustawie przedstawienie straszy banałem i zgrzyta niekonsekwencjami.

Scenariusz zbyt często operuje skojarzeniem nachalnym i naiwnym. Dziewczyna całuje Nowosilcowa – “Kobieto, puchu marny!”. “Syn mój księdza prosi” – płacze Rollisonowa i jak na zawołanie zjawia się ksiądz. Jak wspomnienie kochanki utraconej, to i aniołek – dziecko, którego mieć z kochanką Gustaw nie będzie.

Sprawa Rollisona po amputacji wątku narodowo-wyzwoleńczego straszy jak kikut, bo do niczego nie pasuje. Oczywiście – wyrzucenie jej ze spektaklu spowodowałoby wypadnięcie sceny z Nowosilcowem, a co za tym idzie pozbawiłoby przedstawienie jego najbardziej olśniewającej kreacji aktorskiej, jaką jest rola Marcina Kuźmińskiego (Nowosilcowa-Senatora właśnie). Scena to wspaniała, ale w żaden inny sposób nie usprawiedliwiona. Bo co ma Konrad do Nowosilcowa, by pomiędzy wspominaniem utraconej miłości a odkrywaniem swej potęgi śnić o nim?

Reżyser pogubił się najwyraźniej wśród efektów. Tekst przerósł go i oszukał. Zadrwił zeń między innymi przy pomocy postaci, która wchłonęła w siebie księdza Piotra, który najczulszym jest wskaźnikiem relacji pomiędzy Dziadami a teatrem. Brakło pokory i miłości – tego, co składa się na świętość.