“Cudowne” Cudowne dni

Samuel Beckett: Cudowne dni
Stary Teatr, reż. Marek Kędzierski,
wyst. Alicja Bienicewicz, Edward Wnuk

Nie mam siły na pisanie eseju, więc będą luźne myśli, w kolejności w miarę chronologicznej wg tekstu.

Trochę przesadziłam gdy w pierwszym odruchu po przyjściu z teatru napisałam na grupę pl.hum.teatr, że wszystko co w tym spektaklu dobre to Bienicewicz grająca Winnie. Zapomniałam w tym momencie oczywiście o Becketcie. Tam, gdzie się reżyser ze scenografką nie wtrącili za mocno w wizję autora, tam Alicja Bienicewicz wraz z Beckettem potrafią na moment zmusić do słuchania, zainteresować opowiadaną historią, problemem Winnie.

Tłumaczenie reżysera, czyli Marka Kędzierskiego, jest bardzo ładne, porywające. Ma melodię i rytm (za to cenię Kędzierskiego). Ciekawe są zabawy słowem – jak na przykład nazwiskami pary, o której opowiada Winnie (opowieści o przechodzącej przez jej pustkowie parze stanowią swoiste kulminacje obu aktów). Antoni Libera odpuścił sprawę zostawiając w oryginale: Shower i Cooker. Wymawiane z akcentem na ostatnią sylabę Zezu i Gapi rozbawiło mnie szczerze i nawet lekko roztkliwiło. Od “Winiusi” też mi się jakoś ciepło na sercu zrobiło (w oryginale i u Libery “Win”). Ale nawet tłumaczenie nie jest idealne. Idiotyczny jest problem gramatyczny a propos włosów “uczeszę to”, czy “uczeszę je” (u Libery: “uczeszę się”, czy “uczeszę je” – bardzo logicznie i pomysłowo). To mi się pamięta na bieżąco, ale jeszcze parę razy mi zgrzytnęło. A szkoda, bo chciałabym, mimo wszystko, coś z tego spektaklu zaakceptować bez żadnego ale. Tak przez stary sentyment…

Nie wiem, czy gdybym nie czytała recenzji Pawła Głowackiego, moje skojarzenia co do scenografii były by równie mocno jednoznaczne. Na pewno jednak – nawet pomimo lektury dramatu – nie wpadłabym na pomysł kopca piasku ani ziemi. O wiele łatwiej zobaczyć w tym było jednak kadłub łodzi podwodnej. Od lewego tylnego rogu sceny do mniej więcej jej połowy opadając skośnie rozpościera się bowiem coś o wyglądzie złomowanej blachy, składające się z segmentów, czy łat, dziwacznie powyginane, jakby powgniatane. Didaskalia natomiast mówią coś o “maksymalnej prostocie i symetrii”.

Winnie (u Becketta pulchna blondynka) przewieszona przez otwór w wyżej wymienionym wytworze “śpi” opierając głowę na rękach, tak jak chciał Beckett. Odstępstwa od Becketta w tym jednym jedynym wypadku wychodzą spektaklowi na dobre. To, w czym tkwi Winnie nie opada łagodnie ku widowni, lecz stromo, przez co aktorka niemal wisi głową w dół. Krótkie, rudokasztanowe włosy opadają w nieładzie, szczupłe ręce odbijają się wyraźnie od ciemnoszarej powierzchni “górki”. Jest w tym obrazku coś wzruszającego. Moim zdaniem najlepszy pomysł inscenizacyjny z całego spektaklu. Miłe złego początki…

Ostre światło (jak chciał Beckett) i pani inspicjentka, suflerka, prowadząca spektakl – diabli wiedzą kto to tak naprawdę jest – dość, że siedzi niemal na samym środku widowni z pulpitem z przymocowanym dzwonkiem elektrycznym oraz wyjątkowo denerwującym, ostrym światełkiem i szeleści przekładanymi kartkami scenariusza – no więc pani owa dzwoni dzwonkiem, Winnie podnosi się, otwiera oczy i zaczyna gadać. U Becketta było troszkę inaczej: dzwonek, pauza, Winnie nie rusza się, ponownie dzwonek, Winnie się budzi. Dlaczego ten detal wydaje mi się ważny będzie przy okazji aktu drugiego.

Winnie gada, trochę to trwa zanim Bienicewicz wpadnie w rytm. Pewnie nie tak długo jak się zdaje, bo zdaje się wiecznością ten epizod, sztuczny, deklamowany, nudny.

Rozumiem konsekwentną politykę kolorystyczną, ale szczoteczka do zębów z czarnym włosiem to może jednak przegięcie? Albo ja się czepiam…

Nie wiem, czemu nikt nie powiedział aktorce, że jeśli odwracając się patrzy przed siebie (czyli na boczną ścianę), a nie naprawdę za siebie, to na tej małej scenie doskonale widać, że ona nie ma prawa widzieć tego co za kopcem. A udaje, że widzi. Przepraszam, czy leci z nami reżyser?

Brzegi dziury posypane są jakąś rudą ziemią, która brudzi potwornie. To jest mała sala, mała scena, tu wszystko widać. Gdyby spektakl był porywający i porażający, pewnie nie zwróciłabym uwagi, ale tak to przez większość spektaklu widziałam pobrudzoną tym specyfikiem bluzkę aktorki (niewiarygodne, jak takie szczegóły potrafią czasem przyciągnąć i przykuć uwagę…) i przeszkadzało mi to potwornie. Jej stopniowo coraz brudniejsze ręce również. Nie wiem czemu tak silnie negatywnie to na mnie podziałało, dość, że podziałało.

To co Paweł Głowacki – moim zdaniem – potraktował eufemizmem, czyli “niegustowne podpalenie parasolki” było w rzeczywistości koszmarem dużo większym. Na dodatek mam wrażenie, że coś ze światłem nie wyszło jak powinno, i że ktoś zasnął za konsolą. Jeśli tak miało być, to tym gorzej… Mało ciekawe jest także to, że Winnie jakby czekała, że coś się stanie (to ona obsługuje parasolkę) robiąc pauzę, której przy najlepszych chęciach nie da się podciągnąć pod “metafizyczną” – zwykła dziura. Potem ze szpica parasolki wyskakuje z głośnym hukiem ubogi krewny fajerwerka (konkretnie – ze trzy iskry). Dziura – nic się nie dzieje przez jakąś sekundę (to b. długo w tych warunkach, naprawdę). Gaśnie światło. Stukot odrzucanej parasolki. Wchodzi światło. No, rozpacz…

Kolejnym kiczem na potęgę jest epizod z lusterkiem. Winnie tłumaczy cudowne właściwości swojej torby, w której zawsze jest to, co jest jej potrzebne, a przedmioty utracone powracają do niej. Tekst głosi faktycznie: “Biorę lusterko… tłukę je o kamień… wyrzucam. A ono jutro znów będzie w torbie” (cytat w sensie dokładny, w słowach niekoniecznie). Z tym, że wystarczy zajrzeć do wydanego tekstu dramatu, który jest w tłumaczeniu Antoniego Libery, który z maniakalnym uporem, zacięciem benedyktyna, czy innego Kadłubka, a także pracowitością i skrupulatnością stada mrówek tropi wszelkie różnice tekstowe, robiąc przypisy: “w wersji francuskiej: (jakośtam)”, “tylko w wersji angielskiej”, “w realizacji (gdzieśtam, autorskiej lub autoryzowanej)…”, zatem wystarczy zajrzeć do tłumaczenia Libery, aby odkryć, że przy słowach “tłukę je o kamień” jest przypis odsyłający nas do notki: “w realizacji londyńskiej skreślone”. Trzeba było iść za dobrą radą Becketta, który ujrzał na własne oczy trudności w realizacji takiego tekstu i poprawił sam siebie. Trudność jest taka, że albo trzeba na każdy spektakl nowe lusterko, albo udawanie tłuczenia wyjdzie kiczowato. No i właśnie wyszło. Bienicewicz miękkim, zwolnionym, zbyt szerokim gestem dotyka (bo nawet stuknięciem tego nazwać nie można) lusterkiem “skały”, w której tkwi (a, może to była skała!), a następnie odrzuca je. Oczywiście potrzymawszy je jeszcze przed sobą wystarczająco długo (musi zdążyć z tekstem), żeby wszyscy upewnili się co do faktu, że lusterko jest zdrowe i całe.

Beckett pod koniec pierwszego aktu nakazał Winnie wyciągnąć z torby pozytywkę, która gra “Usta milczą, dusza śpiewa” z “Wesołej wdówki”. Ja rozumiem, że pozytywka jest przestarzałym przedmiotem. Ale jednak w momencie gdy Winnie wyciągnęła z torby KOMÓRKĘ(!!!) to pomyślałam, że ja tu czegoś nie rozumiem. Konkretnie nie rozumiem postaci. Nic nie rozumiem. Po jaką cholerę w takim razie Winnie gada do Willy’ego, co do którego nie jest pewna, czy on ją w ogóle słyszy? Zwłaszcza, że potrzeba bycia słuchaną jest dla niej tak fundamentalna (wielokrotnie to podkreśla). Dlaczego jako alternatywę mówienia do Willy’ego widzi tylko “patrzenie się przed siebie z zaciśniętymi ustami”? Skoro ma komórkę, to zamiast bawić się w puszczanie z niej melodyjek, dlaczego gdzieś nie zadzwoni? Ja rozumiem, że może nie mieć znajomych, ale chyba istnieją jakieś telefony zaufania… Albo ostatecznie choćby zegarynka…

W drugim akcie Winnie zakopana jest już po szyję. U Becketta, ma na głowie toczek, u Kędzierskiego głowę ma odsłoniętą. Włosy już nie okalają jej twarzy w niesfornych, miękkich, ciemnorudych lokach, lecz zaczesane są gładko do tyłu i posiwione. I tu we mnie narodził się bunt, kto wie, czy nie najsilniejszy w trakcie całego spektaklu. Większy niż przy parasolce i komórce.

Tak, Beckett napisał tę sztukę o przemijaniu. Winnie z drugiego aktu jest starsza od tej z pierwszego. Ale Beckett posłużył się delikatnym symbolem, subtelną metaforą pochłaniającego Winnie kopca, który odbiera jej władztwo nad jej ciałem. I choć z gadaniny Winnie potem dowiadujemy się dość wprost o upływie czasu pomiędzy tamtą sytuacją, a obecną, to nie umniejsza taktowności nakreślonego przez Becketta obrazu. Siwe włosy Winnie to nachalna i odrażająca łopatologia, przeciw której wszystko się we mnie buntuje.

Oczywiście mogę się mylić, ale znaczenie dzwonków odebrałam jednak inaczej niż Marek Kędzierski. On pisze (np. w programie) o coraz szybciej przemijających dniach, które zlewają się w jedną całość, nie rozdzielaną ciemnością, która mogłaby dać wytchnienie od palącego bohaterkę słońca. Tak też jest prowadzona rola. To znaczy Winnie gada, gada – potem zamyka oczy. Dzwonek – otwiera. Gada, gada. Zamyka. Dzwonek. Otwiera. Jest to na tyle wyraźne i nachalne, że nie dopuszcza innej interpretacji, o którą powalczyłabym.

Gdy czytałam ten dramat odniosłam wrażenie, że Winnie jest już bardzo zmęczona (kolejny – jakże delikatnie zaznaczony – znak starości). Nie ma siły ciągle gadać, milcząc osuwa się – poniekąd wbrew własnej woli – w sen. A sen w środku dnia, pomiędzy dzwonkiem na pobudkę i dzwonkiem na sen jest jej zakazany. A skąd to moje wrażenie? Ano z tego wykreślonego dzwonka w akcie pierwszym: jeśli Winnie po dzwonku na pobudkę ma zamknięte oczy, dzwonek nie rezygnuje, tylko dzwoni ponownie. Dzwonek jest inteligentny i ją obserwuje. Nie jest mechaniczny, nie dzwoni “bezmyślnie” tylko na godzinę. To akt pierwszy. A drugi zaczyna się:
Dzwonek, Winnie otwiera oczy natychmiast. “Witaj, święte światło”.
Pauza. Winnie zamyka oczy. Dzwonek. Winnie otwiera oczy. “Więc wciąż jeszcze ktoś na mnie patrzy”.
Nie wiem, dla mnie to ma intencję wyraźną…

Spektakl kończy się w jakiś zupełnie nieistotny sposób, na tyle nieistotny, że nie jestem sobie w stanie przypomnieć w jaki ostatecznie. Chyba (teraz mnie olśniło) pieśnią Winnie. Winnie śpiewa owe “Usta milczą, dusza śpiewa” (bardzo pięknie przez moment śpiewa), potem śpiew przechodzi w darcie się, gaśnie światło. U Becketta Winnie po raz kolejny zamyka oczy. Dzwonek. Winnie nie otwiera oczu. Dzwonek. Winnie nie reaguje. Wyciemnienie. Dzwonek w ciemności. Dla mnie to zakończenie wstrząsające.

Czuję się zatem jako widz obrażona. Jeden z moich ukochanych dramaturgów, który tak silnie mnie porusza, wystawiony w sposób zupełnie nieporuszający. Gdy przez moment zaczynała działać magia teatru – dzięki magnetyzmowi aktorki i pięknu tekstu – natychmiast zgrzyt jakiś potworny magię tę przepędzał na cztery wiatry. Jako widz zostałam potraktowana łopatą przez tępy (w domyśle) łeb – nie zostawiono mi żadnego niedopowiedzenia, zawieszenia, przestrzeni na zastanowienie, czy refleksję, podano mi przeżute i częściowo przetrawione rozwiązania na wszystko na zardzewiałej blaszanej tacy