Są takie, które wmaszerowują do twojego serca jak do siebie. Rzucają kapelusz na wieszak, rozsiadają się w fotelu i patrzą na ciebie z bardzo kocią miną “no co, przecież ja tu mieszkam”.
Są takie, które wchodzą na palcach, zdejmują buty w przedpokoju, przysiądą na moment na krześle i zanim się obejrzysz – znikają, a ich wcześniejszej obecności nie zdradzi nawet ruch firanki.
Te pierwsze kochasz jak swoje, bo cóż ci czynić. Żywisz i hołubisz, a to jak panoszą się w twoim sercu obserwujesz z pewną dozą dumy i rozczulenia. Czasem zasypiasz z twarzą wtuloną w kłębek ciepłej mruczącej frazy.
Nieobecność tych drugich może wypatrzysz wśród nieporuszonych sprzętów, niedotkniętych książek, nierozsuniętych bibelotów. Może, gdy znów się przemkną, zdołasz je chwycić za rękę i poprosić “zostań”. Zostaną: zwiewne, migoczące, wtulone w jakiś kącik lub przycupnięte na etażerce, piękniejące z każdym uśmiechem, którym je obdarzysz.
Tylko pamiętaj, że mając w domu wróżkę musisz cholernie uważać, żeby jej koty nie zeżarły.
Váš Darmoděj
vagabund osudů a lásek
jenž prochází všemi sny
ale dnům vyhýbá se
Zamykam oczy.
Przez krótki moment jestem pewna, że to chwila między snem a jawą, gdy już się wie, że za chwilę się obudzi, że wszystko dotychczas było snem, że za chwilę otworzy się oczy…
…otworzę oczy w aucie prowadzonym przez znajomego przyjaciół, Czecha, który puścił mi tę niebieską kasetę z piosenkami jego ulubionego piesniarza, będziemy dalej jechać nad morze i będzie znów połowa lat dziewięćdziesiątych, i wciąż będę w liceum, i wciąż będę mieć mamę…
…otwieram oczy na tym samym poziomie rzeczywistości, na którym je zamknęłam. Trwa piękny koncert Jaromíra Nohavicy, intensywny do zmęczenia (mojego również). I jest rok 2010.
PS. Dla tych, którzy googlali za “Incepcja”: film dobry.
Był rok 1996, a może nawet 1995. Jechałam nad morze, autem, z czeskim przyjacielem znajomych. Trasa była długa, upłynęła nam na rozmowach o życiu, wszechświecie i całej reszcie oraz słuchaniu muzyki. “Puszczę ci mojego ulubionego pieśniarza, to Czech, ale może cię język nie zrazi”, powiedział w pewnym momencie. “Jestem osłuchana, nie reaguję nerwowo na czeski”, zapewniłam. Więc włączył.
Nie pamiętam wiele, ale było to ładne. Ciepłe i łagodne.
Zapamiętałam niebieską okładkę z fotografią wykonawcy. I nazwisko. Nohavica.
Minęło parę lat. W tym czasie wrosłam w Piwnicę pod Baranami. Odkryłam ponownie, “dorośle”, Cohena (którego słuchałam bezrefleksyjnie całe dzieciństwo, a później mi przeszło, żeby odżyć lata później i trwać we mnie do dziś). Odkryłam, że Grechuta to nie tylko Dni, których jeszcze nie znamy. Przeżyłam wakacje, podczas których nie byłam w stanie słuchać niczego poza Koftą. Zasłuchałam się w Brelu do etapu, gdy niemal zaczęłam rozumieć francuski (nigdy się go nie ucząc). Znudził mi się Wysocki, za to odkryłam, że Okudżawa prawdopodobnie nie znudzi mi się już nigdy. Gdzieś w tle zamajaczył na moment Grebienszczikow. Zasłuchałam na śmierć kolejne kasety Krainy łagodności.
Przyjaciele i znajomi słuchający podobnej muzyki czasem wspominali, że jest taki facet, Nohavica, i on jest dobry, na co odpowiadałam “wiem, wiem, słyszałam nawet, kiedyś się w końcu zainteresuję porządniej”. Nie przyszedł Mahomet do góry…
…przyszła góra do Mahometa
19. 7. 2008 – Niepołomice
(1)
O festiwalu Ballads of Europe w Niepołomicach dowiedziałam się tylko i wyłącznie dlatego, że w 2008 roku, pierwszego dnia, występowała na nim Tamara Kalinowska. Spojrzałam na program. Był wieczór irlandzki (lubię), piosenki Kaczmarskiego (doceniam), Daukszewicz (uwielbiam odkąd pamiętam). No i niejaki Jaromír Nohavica… Uznałam że opatrzność daje mi jasno do zrozumienia, że moje mityczne “kiedyś” to “teraz” i kupiłam karnet na całość imprezy.
Mając w pamięci nieco zatarte wspomnienie tamtej podróży wydawało mi się, że wiem czego się spodziewać. Miałam rację: wydawało mi się. To był grom z jasnego nieba. Wyszedł facet na scenę, uśmiechnął się, a ja przepadłam z kretesem.
Rozmawiał z publicznością między piosenkami po czesku, co wydało mi się naturalne – i dopiero na kolejnych polskich koncertach odkryłam, że takie nie było, a publiczność śpiewała z nim, co na odmianę wydało mi się dziwne jak na polskie warunki. I znów dopiero na kolejnych koncertach odkryłam, że to akurat norma.
Koncert trwał dość długo, ale i tak – jak dla mnie – zbyt krótko. Chciałam tak zostać. Trwać. Chwilo trwaj, do cholery, proszę o azyl w tym czasie poza czasem, w tej przestrzeni wypełnionej melodiami, które słyszałam po raz pierwszy, ale wydawało mi się, że znam je całe życie. Wypełnionej ciepłem zdolnym stopić Antarktydę i przerobić ją na palmiarnię. Wypełnionej ludźmi, którzy ewidentnie przeżywali coś bardzo podobnego. Ludźmi, którzy śpiewali. Razem. Czysto! W obcym języku!
Noc po koncercie spędziłam na youtubie dokształcając się zachłannie. Następnego dnia, przed kolejnym koncertem Ballad, kupiłam Doma, ponieważ zawierało DVD z koncertu. A wiedziałam już, że audio mi chwilowo nie wystarczy – potrzebuję też wizji…
F-dur, chłopaki, F-dur
4. 8. 2008 – Teatr na Wodzie, Warszawskie Łazienki
(2)
Wizja “z puszki” też, niestety, nie wystarczała. Ale póki co, nie miałam wyboru. Słuchałam zachłannie, oglądałam Doma i zasoby youtube’a, czytałam stronę. Zagłuszałam żal, że dopiero teraz, że nie te naście lat wcześniej. Odrabiałam straty. Zaglądałam wytrwale na sekcję “koncerty” w polskiej części strony.
W końcu się doczekałam, koncerty jakieś się pojawiły.
Tylko dlaczego w Warszawie i w dzień powszedni? No, dlaczego, ja się pytam?
Mam silną wolę – robi ze mną co chce. Zresztą, zawsze odczuwałam silną presję na powtarzanie doświadczeń. Mój ukochany spektakl obejrzałam trzycyfrową liczbę razy, pod Baranami od dawna już było można mnie spotkać co tydzień, w dzieciństwie ukochane książki czytałam po kilkadziesiąt razy, teraz zeszłam do kilku powrotów, ale jednak wciąż wracam. Do Gardzienic pielgrzymowałam z zaciętością i uporem nie bacząc na odległość, marne połączenie, ani nawet na umieranie moich ukochanych Metamorfoz.
Pojechałam.
Padało od rana, ale przed wieczorem rozpogodziło się. Ktoś tu ma dobre układy z górą, uznałam. Ów ktoś miał na ten temat własne zdanie: “Ja wiem, ja wiem, to polskie kobiety! One tak trzymały to niebo – mówiły «Nie padać mi tu, bo wieczorem idę na koncert Jarka»”
W ogóle było zabawnie. Oraz były pawie. Które zdominowały mi wspomnienia z koncertu nie tylko dlatego, że się darły.
Pierwszym zaakcentowaniem obecności widowni innego gatunku był moment, gdy artysta wszedł na scenę. “Witaj, Warszawo!”, powiedział. W tym momencie na scenie wylądował bardzo zaciekawiony paw. Wyraźnie poczuł się reprezentacją. “Warszawa to my!”.
Później zwierzątka, niestety, głównie przeszkadzały. Zapadał zmierzch, pora gdy ptaki idą spać. Przeszkadzaliśmy im w tym. Siedziały na drzewach dookoła sceny i na każdy głośniejszy dźwięk (np. oklaski) zrywała się fala gwałtownych, nieprzyjemnych dla ucha, i bardzo głośnych protestów. “Ciszej, cholerne homosapiensy, dajcie spać!”, wydawały się krzyczeć. Podziwiałam opanowanie Jaromíra Nohavicy, który zdawał się ich w ogóle nie zauważać, choć subtelnie przedłużał wstępy do piosenek, pozwalając ptaszyskom umilknąć zanim zaczynał tekst. Ignorował je starannie, aż do V jednym dumku na Zarubku…
“Gdy śpiewam tę pieśń tutaj, to ludzie nie bardzo wiedzą o co w niej chodzi”, powiedział. “A później jadę tam do siebie, i po drugiej stronie Olzy ludzie też nie wiedzą o chodzi. Bo to jest pieśń tych kaczek na Olzie”. I wtedy, na pierwsze dźwięki heligonki, rozpętało się piekło. Chyba wszystkie pawie z Łazienek postanowiły się odezwać, i to dając z siebie wszystko. I wtedy Jaromír pierwszy raz przerwał granie. Zasłuchał się w ten wrzask i pokazując gestem na drzewa, konfidencjonalnie zniżając głos, powiedział “To są bardzo inteligentne pawie… F-dur, chłopaki! F-dur!”.
Wtedy wiedziałam już na pewno, że będę na wszystkich koncertach, na jakie zdołam dotrzeć. Żeby przypadkiem nie przegapić kolejnej takiej perełki.
Potulní kejklíři
5. 11. 2008 – Lublin
(3)
Efektem tego silnego postanowienia był wyjazd do Lublina. Trochę się bałam jechać w taką trasę autem sama (wtedy jeszcze się bałam), więc ponieważ nikt inny nie chciał wlec się tak daleko, wyciągnęłam – nie bez obaw – ojca. Wiedziałam już wtedy, że niecały miesiąc później będzie koncert w Krakowie, o czym rodziciela bardzo starannie nie poinformowałam. Nie czułam się na siłach tłumaczyć, że to nie jest ważne, że niedługo będę miała kolejny koncert, bo przecież tam, w Lublinie, może się na scenie wydarzyć coś niesamowitego.
I wydarzyło się.
“Bardzo się cieszę, że przyjechałem wreszcie do Lublina. Jedną z moich ulubionych książek jest Sztukmistrz z Lublina Singera. Więc teraz dla Singera…” i zaśpiewał Potulní kejklíři.
Po powrocie do domu, czytam po raz kolejny Sztukmistrza z Lublina oraz piszę do JN maila:
“Zawsze gdy słyszę tę Pańską piosenkę Potulní kejklíři to widzę taki obrazek: błotnista droga przez łaki, kałuże po deszczu. Słychać pieśń. Dookoła wozu ciągniętego przez niskiego konika idą artyści śpiewając jakieś prawosławne Alleluja. Za nimi biegnie mały czarny piesek.
Mój umysł nie jest dobry w tworzeniu obrazów ze słów. Powyższy obraz też nie jest zatem moją wizją, a przypomnieniem – tak kończy się realizacja telewizyjna spektaklu Żywot protopopa Awwakuma Ośrodka Praktyk Teatralnych «Gardzienice».
Gardzienice za swą siedzibę przyjęły małą wiochę na końcu świata, od której wzięły nazwę, ale lata całe wędrowały, pokazując swoje spektakle – trochę akrobatyki, dużo pieśni, rytm i słowo – po wsiach zbierając w zamian pieśni z tych wsi. Artyści wędrowni, kuglarze właściwie. Wędrowni artyści z
wędrowną publicznością, bo jeśli oni gdzieś nie jadą, to do nich się jedzie, a to zawsze wyprawa, niezależnie od miejsca gdzie się mieszka na codzień.
Do Lublina przyjechałam pierwszy raz w okolicach przełomu wieków, w drodze do Gardzienic właśnie. Ale nie pojechałam z Lublina do Gardzienic, tylko – naczytana Sztukmistrzem z Lublina – do Piask. Jak Jasza do Magdy. Z Piask poszłam już na nogach, wieś Gardzienice jakieś 4km od skrzyżowania w Piaskach, gdzie zatrzymuje się autobus.
W czasie koncertu w Lublinie jednym zdaniem związał Pan wcześniej osobne nitki mojego świata – te dwie wcześniej już związane ze sobą – Singerowską i Gardzienicką – z tą Pańską. (…)
[Dziękuję] za ten kolejny supełek w gobelinie, jakim jest mój świat. Bo im chaotyczniej rozrzucam swoje zainteresowania tym uparciej on się układa w jakiś nadrzędny wzór. Może w tym wzorze kiedyś ośmielę się dostrzec to, co Jasza Pokutnik z Lublina dostrzegł w gwiazdce śniegu”.
Radio w samochodzie nadal odmawia przyjmowania płyt cd. Na szczęście mam możliwość odtwarzania z usb. Wrzuciłam zatem jakieś 9GB na pendrive i… postanowiłam to przesłuchać całe, ciągiem. Znaczy “ciągiem” w rozumieniu “bez przeskakiwania w przód lub w tył”, nie że za jedną trasą, bo na taką trasę, to – mam wrażenie – by mi Europy mogło zabraknąć (sam Helfštýn ma ponad 6h, a to ledwo pół giga). A już na pewno urlopu.
Zatem nie kombinuję, na co wypadnie na to bęc.
W zasadzie powinnam być już przyzwyczajona do tego, że rzeczywistość uwielbia się zacinać na muzyce samochodowej. Wjeżdżałam już do Ostravy przy akompaniamencie pierwszych taktów Ostravo, Ostravo. Mijałam bar Odyseja, nie tylko że przy piosence Muzeum, ale dokładnie na frazie “na politém stole na ubruse / píšeš svou rýmovanou Odysseu”. No i był, oczywiście, ten objazd podczas którego wrąbałam się w ciemny las, wokół żywego ducha (dobrze, że chociaż asfalt nadal był porządny), znaki się skończyły. “Gdzie ja jestem, do jasnej cholery?” pomyślałam w panice, tylko po to, żeby usłyszeć w natychmiastowej odpowiedzi “Prošel jsem hlubokým lesem / vyšel ven a nevím kde jsem”.
Powinnam być przyzwyczajona, prawda?
Wcale się zatem nie przejęłam, że po tym jak ledwo wczoraj wieczorem przeczytałam jak Hal Duncan zafascynował się piosenką Brela Ces gens-là i usiłuje ją przełożyć śpiewalnie na angielski, dzisiaj o poranku moje Radio Weird dograło piosenkę, w trakcie której wyłączyłam silnik poprzednim razem i przeskoczyło na album piosenek Jacquesa Brela.
Piosenki Ces gens-là mi nie zapodało tylko i wyłącznie dlatego, że jej na playliście drogowej nie mam. W ogóle samo słuchanie tej piosenki niespecjalnie ma sens, moim zdaniem. To trzeba zobaczyć. Zobaczyć jak to śpiewał Brel:
Natomiast nieodmiennie mnie rusza “Grand Jacques“, którego ogłaszam swoją piosenką na dziś (ale bez skojarzeń).
Duży Jakub
To zbyt proste: Wejść do kościoła
Wylać swe brudy przed księdzem
Który w przytłumionym świetle
Zamyka oczy, by lepiej wybaczyć
Milczże, Duży Jakubie
Cóż ty wiesz o Dobrym Bogu?
Kantyczka, ikonka
Nie wiesz o nim ani trochę.
To zbyt proste gdy kończy się wojna
Wykrzykiwać, że to była już ostatnia
Kochany mieszczuchu, jakże ci zazdroszczę
Że nie widzisz tych cmentarzy
Milczże, Duży Jakubie
I pozwól im krzyczeć
Pozwól płakać z radości
Ty, który nigdy nie byłeś żołnierzem
To zbyt proste gdy miłość umiera
Gdy pęka wygięta zbyt wiele razy
Płakać, jak płaczą ludzie
Jakby miłość trwała wiecznie
Milczże, Duży Jakubie
Cóż ty wiesz o miłości
Błękitne oczy, włos rozwiany
Nie wiesz o niej nic a nic
Zatem powiedz to sobie, Duży Jakubie
I powtarzaj to sobie często
Że to zbyt proste
To zbyt proste
Udawać.
Zapomniałam już jak bardzo lubię Brela, dobrze było sobie przypomnieć.
Swoją drogą, Jaromír Nohavica w maju ubiegłego roku mówił “Možná si někdy v budoucnu natočím (…) desku cover verzí mých oblíbených písní z celého světa s vlastními českými texty”, czyli obiecywał nagranie kolejnej płyty z własnymi tłumaczeniami piosenek innych autorów, które szczególnie lubi. Ponieważ wygląda na to, że tłumaczenie piosenek już zaczął, więc jest chyba szansa na tę płytę. A ponieważ obiecywał dalej, że znajdą się na niej pieśni “Od Cohena přes Brela až po Okudžavu”, to bardzo jestem ciekawa, co Brela wybierze.
No dobra.
Tak, wiem, po odejściu od researchu reklamacji nie uwzględnia się. I jeśli poprzestałam na powyższej rozmowie w kwestii tego, na co się wybieram, to nie powinnam mieć żalu, że dostałam nie do końca to, czego się spodziewałam.
A spodziewałam się, mianowicie, spektaklu. Znaczy: ekspozycja, zawiązanie, perypetia, punkt kulminacyjny, takie tam. Fabuła. Zwłaszcza fabuła. “Kometa, czyli ten okrutny wiek XX wg Jaromíra Nohavicy” spektaklem nie jest. To raczej szereg “clipów” do poszczególnych piosenek, połączonych wspólną sytuacją dramatyczną.
Weselisko jest dramatycznie nośną sytuacją, o czym wiemy przynajmniej od czasów Wyspiańskiego. Oglądając “Kometę…” miałam nieodparte wrażenie, że ktoś się na “Wesele”, owszem, mocno zagapił. Mianowicie: w pierwszej piosence oglądamy Pana Młodego dojeżdżającego na ślub. Następnie całość przenosi się za scenę, skąd dobiegają odgłosy hucznej imprezy. Mocno alkoholowej, zaryzykowałabym. Od czasu do czasu, ktoś – najwyraźniej zmęczony hałasem i weseleniem się – wyrywa się z tamtej ciżby, w naszym kierunku – na scenę, i… zaczyna marzyć, lub wspominać, albo coś mu się zwiduje. Widzimy wizje konkretne i oniryczne, o przyszłości i przeszłości, nadzieje i obawy. Różne, jak piosenki Jaromíra Nohavicy.
Poziom widowiska też jest, niestety, różny. Bywa nudno, bywa porywająco. Czasem dużo się dzieje, ale w tak schematyczny i powtarzalny sposób, że aż przykro, a później scena absolutnie statyczna wali obuchem między oczy i ciary idą po plecach. I różnie się zapamiętuje sceny i piosenki – jestem pewna, że nie potrafię sobie przypomnieć ponad połowy. Te zapamiętane również zapamiętałam kontrastowo: niektóre dlatego, że mnie zdenerwowały, inne dlatego, że mnie zachwyciły.
Co zatem pamiętam?
Pamiętam nudę, kiczowatość i naiwną ilustracyjność rozpoczynającej spektakl Vlaštovki. “Starzy” z panną młodą czekają, pan młody dojeżdża na motorze, od czasu do czasu machając ręką. Na ekranie z tyłu 120% lukru w lukrze – motylki, jaskółki, papież na nartach.
Podobało mi się natomiast wykorzystanie ekranu w Darmoděju. Niedosłowne, oniryczne, dziwne jak sam Darmoděj.
Piękne połączenie Sarajeva i Dance macabre. Stół jako wóz. Najpierw młodzi – jadą, na wesele do Sarajeva? Może. Zakochani, trochę naiwni. Z tyłu wozu śpią starzy. Gdy Sarajevo się kończy następuje odwrócenie “wozu” i oglądamy drugą stronę medalu. Już sam pomysł ładny. Ale dopiero Dance macabre to jest coś, dla czego warto było obejrzeć ten spektakl. Zwrotki bardziej recytuje niż śpiewa Mirosław Neinert. Obok niego, wpatrzona w dal, siedzi Elżbieta Okupska, nieobecna, zamyślona. Uśmiecha się smutno do jakichś swoich myśli. Z tego zamyślenia nie budzi się nawet na czas śpiewanych pomiędzy zwrotkami wokaliz. Nie wiem o czym śpiewa, ale czyni to porażająco. Najgenialniejszy moment całego spektaklu, niewiele mi brakowało do popłakania się.
Mikymauz zainscenizowany jest jako scena kłótni “młodych”. Czyje to obawy, że za parę lat tej wspólnej drogi, która właśnie się zaczyna, dojdzie do sytuacji gdy łóżka rozdzielą się na dwa niepodległe państwa strzeżone przez graniczne druty z tapet? Że utracą zdolność rozmowy, że uczucie skończy się jak ta kawa, która jest wypita a w domu nie ma jej więcej? Piosenka robi wrażenie, sama scena nie. Wstają, siadają. Znowu wstają, znowu siadają. Krzyczą na siebie tekstem piosenki. Nie wiedzą co zrobić z rękami, brakuje jakiegokolwiek innego pomysłu na środki ekspresji poza krzykiem.
Między skłóconych młodych do stołu dosiadają się starzy. W sytuacji wspólnego posiłku słuchamy Zestárli jsme lásko. Niewiele się dzieje, napięcia też nie ma za dużo, ale za to jest dający wytchnienie po Myszce Miki spokój. I ocean ciepła. Jedyny moment, w którym poczułam się prawie jak na Jarkowych koncertach: ciepło, spokojnie, bezpiecznie.
Wreszcie sama Kometa, piosenka finałowa. Goście weselni zza sceny wychodzą w noc na zewnątrz, patrzą w gwiazdy. Leci kometa. Siadają, patrzą. Gwiazdy na ekranie są może nieco zbyt łopatologicznie ilustracyjnie, ale na tyle mało kiczowate same w sobie, że nie przeszkadzają. A piosenka jest przecież piękna sama w sobie.
Podsumowując: nie żałuję, że to zobaczyłam. Żałuję, że nie dowiedziałam się wcześniej dokładnie, czego mogę, a czego nie powinnam się spodziewać. Może w sumie lepiej, że nie silono się na fabułę, na opowieść, a zwłaszcza na morał czy wnioski. Dość mocno widać, że ten spektakl powstał z fascynacji piosenkami Jaromíra Nohavicy i z czystej chęci zaśpiewania ich sobie. Z dwojga złego może ta autoteliczność “zaśpiewania sobie” lepsza jest od dorabiania jakiejś ideologii na siłę?
- Jakieś kłopoty, Prosiaczku?
- Przykrywka na tym garnczku się zacięła – powiedział Prosiaczek zasapany.
- Tak, ona… się… nie mogę. Ty to otwórz, Puchatku.
(Pstryk.)
- Dziękuję, Puchatku – powiedział Prosiaczek.
- Nic takiego – odparł Puchatek.
- Jak otworzyłeś tę przykrywkę? – zapytał Tygrys.
- To proste – wyjaśnił Puchatek. – Po prostu trzeba nią obracać w ten sposób, aż już nie da się dalej obracać. Potem bierze się głęboki wdech i, wypuszczając powietrze, obraca dalej. To wszystko.
- Ja też chcę spróbować! – wrzasnął Tygrys, brykając do kuchni. – Gdzie jest ten nowy słoik ogórków? O, tutaj.
- Tygrysku – zaczął Prosiaczek nerwowo – chyba lepiej, żebyś…
BRZDĘK.
- No, tak, Tygrysku – powiedziałem. – Pozbieraj te ogórki z podłogi.
- Wyślizgnął mi się z łapek – wyjaśnił Tygrys.
- On za bardzo się starał – powiedział Puchatek.
[Benjamin Hoff. Tao Kubusia Puchatka]
Fraza “Tygrysek za bardzo się starał” bardzo często pcha mi się pod palce lub na usta. Wrzucam tutaj, żeby móc pokazywać innym, co mam na myśli.
Kupowanie nowego samochodu w moim wykonaniu przypominało kabaret w kilkunastu odsłonach. Że rozważania co w ogóle powinnam kupić trwały ponad rok – nie dziwi nic, w końcu mam niską decyzyjność, nieprawdaż. A przecież oczywiste było, że to się w końcu musi skończyć na Peugeocie. Ponieważ na Jaguara mnie nie stać.
Odnalezienie cechy wspólnej między Peugeotem, Jaguarem i mną pozostawiamy drogiemu czytelnikowi jako ćwiczenie samodzielne.
W jednej z dość wczesnych odsłon kabaretu wystąpił pan dealer, który ochoczo przygalopował do mnie z drugiego końca salonu i zaczął wychwalać urodę i wyposażenie auta, nad którym wisiałam. Zapytany o silniki w tym modelu, poszarzał, skląsł w sobie, wygrzebał spod lady odpowiednie tabelki i uciekł.
Scena kulminacyjna natomiast odegrała się w krakowskim salonie Peugeota, gdy już w zasadzie byłam pewna, że 200-ileś To Jest To. Zajęła się mną bardzo miła pani, która przekonywała mnie, że dwieścieszósteczka to jest bardzo miłe autko, ale skoro lubię jazdę dynamiczną, to może być dla mnie nieco zbyt słabiutkie. Dwieściesiódemeczka natomiast, która stoi na placyku, ma ten mocniejszy silniczek, a ponadto radyjko z empetrójeczkami, cztery poduszeczki powietrzne i zapewne jeszcze parę innych atrakcyjek, ale nie dosłuchałam, bo mi się móżdżek wyłączył.
Auto (nie autko!) kupiłam gdzie indziej, gdzie była lepsza okazja (nie okazyjka).
Acz nadal zastanawiam się nad możliwością wystąpienia o pozwolonko na pistolecik oraz o licencyjkę prewencyjnego odstrzaliku dealereczek, kelnereczek, oraz – spójrzmy prawdusi w oczka – administratorków serwerków.
Ponieważ termin opuszczenia przeze mnie starego mieszkania zbliża się nieuchronnie, można bezpiecznie założyć, że nowe mieszkanie coraz bardziej będzie się nadawało do użytkowania, także i imprezowego.
Pierwsza parapetówka – koncertówka (po jednym koncercie Jaromíra Nohavicy w Katowicach, a przed drugim koncertem onegoż tamże) odbyła się już, w nocy z 23 na 24 listopada, na totalnie wariackich papierach. Mam nadzieję, że goście nie poczuli się zaniedbani i w ogóle zawiedzeni.
Wstępny zakres kolejnych parapetówek:
1. Nerdówka. 12/13 grudnia.
2. SoftNetówka (koordynuje Hania ;-) )
3. Rodzinówka
4. Piwnicówka? Pomysł wzbudził u zainteresowanych pewne zainteresowanie, może wyjdzie ;-)
Dalszych pomysłów chwilowo nie mam. Jeśli Ty, drogi czytelniku, masz ochotę do mnie wpaść to skontaktuj się ze mną. Możesz zaproponować kolejną -ówkę, która by Cię uwzględniała, lub po prostu zapowiedzieć się na wizytę indywidualną.
Jeśli pragniesz mi coś przynieść, to możesz:
- ruszyć wyobraźnią własną ;-) – acz nie polecam książek, mogę mieć
- kupić mi pluszaka (w przypadku kupowania w Ikea szczura, to proszę o białego, brakuje mi do kompletu)
- zajrzeć na moją chcęlistę.
Uwaga: w tym ostatnim przypadku, jeśli nie przybywasz na nerdówkę to zajrzyj na tę listę jakoś koło 15.12. Jeśli zaś przybywasz, to skontaktuj się z… hm, najlepiej Jo’Asią chyba. Powinna wiedzieć co wzięte ;-)
Aha, i błagam – tylko nie czekoladę…
Вместе с запахом выжженых
Солнцем полей,
Тёмной птицею в сердце
Входит новая осень.
Ты плетёшь свой венок
Из траурных лент,
Из увядших цветов
И почерневших колосьев.
Но кто знает, чем обернутся
Холода и потери
Для того, кто умел верить?
И кто знает, когда над водою
Взойдёт голубая звезда
Для того, кто умел ждать?
Тебе больно идти,
Тебе трудно дышать,
У тебя вместо сердца
Открытая рана.
Но ты всё-таки делаешь
Ещё один шаг
Сквозь полынь и терновник
К небесам долгожданным.
И однажды проснутся все ангелы
И откроются двери
Для того, кто умел верить.
И ненастным январским утром
В горах расцветет миндаль
Для того, кто умел ждать.
Гнётся вереск к земле,
Потемнел горизонт,
Облака тяжелеют,
В них все меньше просветов.
Ты сидишь на холме
Неподвижно, безмолвно.
Все слова уже сказаны,
Все песни допеты.
Но я знаю, найдутся ключи
И откроются двери
Для того, кто умел верить.
И над тёмными водами мрака
Взойдёт голубая звезда
Для того, кто умел ждать.
Обречённо скользит
Одинокая лодка
Сквозь холодные воды
Бесконечной печали.
Только небу известно
Всё о нашем сиротстве
И о боли, что связана
Клятвой молчания.
Где-то есть острова утешения
И спасительный берег
Для того, кто умел верить.
Там рождаются новые звёзды
И в горах расцветает миндаль
Для того, кто умел ждать.
Mam niską decyzyjność. Ciekawe czemu, bo przecież nie dlatego, że na temat większości swoich decyzji słyszałam, że są głupie. Albo nieprzemyślane. Albo że podejmowałam je za długo. Albo za szybko. Albo w ogóle są bez sensu, bo nie to powinnam rozstrzygać. No przecież to absolutnie nie może być ten powód, nie?
W każdym razie próba podjęcia jakiejkolwiek decyzji włącza mi natychmiast w głowie chór cenzorów. Powoli uczę się ich olewać, ale daleka droga przede mną.
Właśnie podjęłam decyzję i zapisałam się na rosyjski. Trochę na przekór.
Atmosfera dookoła jest na czeski. Bo i Tricon, i Jaromír Nohavica, i nagle mam znajomych w Czechach. I generalnie ten czeski rozważałam całkiem poważnie. Głównie dlatego, że języki słowiańskie obce ubiły mi się w głowie na homogenizowaną papkę i złapałam się już na nuceniu “Hospodynom hornych daroooog, nazawu tiebia. Kdo skazał, szto hołoden snih…” i konieczność rozplątania tego cholerstwa stała się dla mnie paląca. A jedyną metodą na rozplątanie – jak mi się wydaje – jest opanowanie któregoś języka w stopniu co najmniej dobrym. Czeski korcił bardzo. Ale nagle zrobiło mi się żal tego rosyjskiego, który tak mi się szalenie zawsze podobał, którego podstawowe podstawy (wraz z alfabetem) opanowałam we wczesnym dzieciństwie, i który – kończąc podstawówkę – UMIAŁAM.
W tym miejscu chciałam publicznie i oficjalnie oświadczyć, że ucząca mnie w podstawówce języka rosyjskiego Danuta Cader jest jedną z najgenialniejszych nauczycielek jakie za całą swą karierę edukacyjną spotkałam. Dziękuję za uwagę.
No właśnie. Jak kończyłam podstawówkę, to całkiem nieźle sobie z tym rosyjskim radziłam. Podejrzewam, że do egzaminu ‘b1′ mogłam podchodzić śmiało. Jeśli nie do ‘b2′. Niestety, później nastąpiło liceum, w którym uczyła mnie Pani “Moje Drugie Imię Brzmi Chaos” Dyrektorka. Na studiach chciałam chodzić na średniozaawansowany rosyjski a wylądowałam na zaawansowanym. Na którym sobie tragicznie nie radziłam, więc cała energia szła na to, żeby zdać, a nie na to, żeby cokolwiek z tego zyskać.
I tak podjęłam decyzję odświeżenia rosyjskiego. Oczywiście, gdybym musiała następnie sama ruszyć tyłkiem w kierunku znalezienia szkoły i grupy, to z realizacją tej decyzji bym sobie pewnie poczekała ad calendas graecas. Na szczęście pojawiła się Szansa. Szansa owa zadecydowała o ostatecznym wyborze poziomu, ale za to zajęła się wyszukaniem odpowiedniego kursu, oraz przypomniała mi o pierwszych zajęciach. Osobie personifikującej ową Szansę jestem wdzięczna niebotycznie. I nie tylko za to.
Tym sposobem zapisałam się na rosyjski na poziomie b1.
Tak, kochany wewnętrzny cenzorze mówiący głosem mojej Mamy, wiem, że zapisanie się na grupę ‘b1′ po 11 latach nauki języka może wyglądać na stratę czasu i pieniędzy. Ale miałam 9 lat przerwy w kontakcie z językiem, a ostatnie 8 z tych 11 lat nauki to był czysty chaos i dopiero wczoraj dowiedziałam się do czego stosuje się formę krótką przymiotników. Owszem, umiałam ją utworzyć, ale zastosować poprawnie umiałam tylko w zadaniach “Uzupełnij poniższe zdania formą krótką przymiotników podanych w nawiasach”. To po pierwsze.
A po drugie – to powinno ukrócić popiskiwania innego cenzora – przepraszam bardzo, ale z okresem skupienia równym okresowi pamięci złotej rybki to ja się niczego naprawdę nowego nie nauczę. Kurs CISCO zrobię (pamiętam o nim, naprawdę), jak będę w stanie się nad czymś skoncentrować wystarczająco, aby zrozumieć techniczny tekst czytany, przyswoić zawarte w nim informacje i nie zapomnieć ich po dobie. Na dziś on jest po prostu za trudny. Nauka php też.
Byłam na lekcji próbnej, jestem zachwycona. Pierwszy raz w życiu mam od rosyjskiego native speakera (a ja naprawdę dobrze łapię akcenty). Kobieta jest fantastyczna. No i cóż… materiał nie sprawia mi trudności.
Acz, rzecz jasna, wywaliłam się pokazowo na subtelnej różnicy – o której przecież doskonale wiem – pomiędzy krasivyj i krasnyj. Wiem, pamiętam, a jak miałam gadać, to oczywiście się pomyliłam. Poprawiłam się natychmiast, ale pani zaczęła tłumaczyć, że to się myli, i żeby nie mylić.
- Wieeeem – odpowiedziałam niechętnie. – To przez czeski, pcha mi się i miesza.
- Uczy się pani też czeskiego? – zapytała pani Zina z lekką zgrozą, patrząc na mnie trochę jak na kosmitę.
Stłumiłam brzydki wyraz.
- Nie uczę się. Tak mnie jakoś… oblazł.
Ukraiński też. Ale tego może jej na razie nie powiem?